Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/63

Ta strona została przepisana.

czeniem nauczona, że nie prędko przyjdzie jej ruszyć się z tego miejsca, Słoń oczy wlepiał w wywieszone dwie ramy z okrągłemi otworami po obu stronach drzwi do ciemnego, brudnego kantoru, w którym za ladą, w czapce na głowie, z piórem gęsiem w zębach, stał żyd i bystrem okiem przeglądał długie kolumny cyfr, zapełniających, całoarkuszowe fascykuły.
Duże, wyłupiaste oczy Słonia powiększały się jeszcze bardziej, nozdrza rozdymały. Pochylony naprzód, wlepiał wzrok w okrągłe otwory wystawki, z których pięć liczb wyzierało, i wpatrywał się w nie, jak w tajemnicze zjawisko. Apatyczna twarz jego zmieniała się zupełnie pod jakąś mieszaniną wyrazów, ciężkiej, wysiłkiem woli zbudzonej inteligencyi. Od czasu do czasu usta wymawiały głośno: cinq... dixhuit... czterdzieści jeden... sechzig... ein und achtzig...i w miarę tego dawna apatya oblekała tę tłustą, obrzękłą, rozlaną twarz; pokręcał głową, wydymał usta z wyrazem zniechęcenia i z westchnieniem miecha przy organach w wiejskim kościołku, odchodził od kantoru liczbowej loteryi.
Dziwna rzecz!... W tym obojętnym, ospałym, wystygłym dla wszystkiego człowieku, przechowała się jedyna namiętność, która jak trychina, zaszyta w sadło grubego cielska, nurtowała je bezustannie od wielu lat. Słoń dawał się kusić Fortunie i zwodzić z tygodnia na tydzień... Amba, tema, quinferna przesuwały się po jego głowie, a leniwa myśl budowała Z nich całe gmachy planów i rojeń.
Może wiedział, że w życiu pieniądze, to zaklęcie czarodziejskie i talizman, który nawet taką bryłę,