jak on — ożywić i urochomićby potrafił; ale zkądby mógł wziąć tych pieniędzy, on, pasorzyt, niezdolny do żadnej pracy, do niczego już, zatyły i ociężały, opuszczony i oderwany od całego świata, gdyby ich ślepym trafem nie miał dostać!...
Loterya nie miała oczu, nie wybierała ludzi, rozrzucała na chybi-trafi szczęście i mamonę, złoty deszcz sypała nieraz w rynsztoki, w błoto, a przecież on tyle życia spędził nad ściekami...
Tak niewiele mu było potrzeba; trzy szczęśliwe cyfry mogły go były zrobić bogatym. Co to znaczyło być bogatym dla Słonia?.. jemu przecież wszystko już stało się obojętnem. Coby mógł nabyć, kupić, pożądać, gdyby miał nawet ku temu środki?...
Sam nie wiele się nad tem zastanawiał, ale instynktownie czuł, że gdyby mu tylko w palcach zaszeleściły banknoty — zbudziłyby się i pragnienia; gdyby w ten dziurawy, pomięty kapelusz filcowy. jaka dobra wróżka nasypała mu była złota po same brzegi, dźwięk jego ocuciłby zapewne z letargu uśpioną duszę.
Toż kiedyś przecie, dawno, gdy był młodszym, żył i on, jak inni ludzie, i umiał żyda używać, ale to dawno było...
W ciasnym i brudnym kantorku loteryjnym Słoń co sobota bywał stałym gościem...
Milcząco, machinalnie wyciągał tam rękę z kilkom miedziakami, a żyd-kolektor wydawał mu za nie kartkę z numerami, nie pytając już nawet, na co chce stawiać. Wiedział z góry, że Słoń na jedne i te same liczby szczęścia od kilku lat próbował, jakby się uparł zmusić Fortunę do ustępstwa na jego
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/64
Ta strona została przepisana.