Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/69

Ta strona została przepisana.

sofie, ręce załamał, głowę spuścił i płakał, jak małe dziecko, a nie było nikogo, coby mu te łzy otarł...Spłakany, znużony wrażeniami, do których nie przywykł, o zmroku, w cichej stancyjce — usnął i sen był pierwszym i jedynym pocieszycielem osieroconego Słonia...
Nie pocieszyło go nic w życiu, nikt się nie ulitował, bo i nad czem?!... taki tęgi, ogromny chłop, tylko skały łupać!...
I życie toczyło się, jak skała; ciężko mu było, rady sobie dać nie umiał, miejsca znaleźć nie potrafił, ludzie zamiast pomódz, przedrwiwali, nazywali pogardliwie Słoniem i darmozjadem — ot bieda! przecież się mniejszym, chudszym, zręczniejszym i sprytniejszym zrobić nie mógł, a le bon Dieu ludzi nie przemienia według danej formy i miary.
Dużo tak lat minęło znowu...
Raz przed straganem przekupki, na rogu Zarwanicy, stanął jakiś człowiek o zmierzchu, wyszarzany, obdarty, z psem na ręku i sięgnął po bochenek chleba.
Przekupka ocknęła się z drzemki, przetarła oczy i machinalnie, uprzedzając zapytanie, rzekła:
— Ośm grajcarów — ale spojrzawszy na kupującego, otworzyła szeroko usta, poczerwieniała i porwała się z zydelka.
— Jezu Nazareński, toż to panicz!...
Pies na ręku mężczyzny mruczeć zaczął.
— Jezu, Jezusieńku, a cóż się z paniczem zrobiło! — zawodziła stara i łzy zadławiły jej resztę słów w gardle... — nieszczęście ty moje, nieszczęście... a mama, a pani gdzie?