Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/70

Ta strona została przepisana.

— Oh, mamę cholera wzięła — odezwał się naiwnie gruby, tubalny głos mężczyzny — a wy zkąd?..
— Jezu ty mój najsłodszy, a toż panicz nie poznał Maciejki!...
No i od tego czasu mieszkali razem... Znowu ona była jego karmicielką, jak ongi; tylko, że teraz miała jego i psa do wykarmienia. W niego, „sierotę,“ który się błąkał i tułał po świecie, wstąpił nowy duch od chwili, gdy odnalazł dawną swoją mamkę.
Zdawało mu się, że drugi raz na ten świat przyszedł; nawet Bijoux szczekała o kilka tonów wyżej!
Trudno powtórzyć wszystkiego, co biedne Słonisko opowiadać musiało zapłakanej Maciejowej o swej odyssei, kiedy się znalazł wreszcie w komórce, na sienniku, pożyczonym od stróża; trzeba być bardzo ciekawym, albo co najmniej, własną piersią wykarmić takiego „kloca, “ aby tego słuchać z zajęciem...
I znów mijały lata za latami...
Pewnego piątku p. Salomon Silberstein, kolektor loteryjny, przy rogu ulicy Sykstuskiej, at się za brodę chwycił, gdy otworzył depeszę z numerami ostatniego ciągnienia. Sam swoim własnym oczom, które tyle już ambów, temów, a nawet dwa quaterna widziały, nie dowierzał. A toż na początku, jeden po drugim stały numera: 3, 9 27. Fortuna dała się przemódz fatalizmowi Słonia...
P. Silberstein uśmiechał się do swoich myśli, mruczał, obliczał coś pocichu, czapkę z ucha na ucho poprawiał i na zegar spoglądał.