Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/71

Ta strona została przepisana.

Dzień był lipcowy, upalny. Pod wieczór zanosiło się na burzę, z zachodu szły chmury, jak tabun dzikich widm po niebie. Nagle w drzwiach kantoru zrobiło się ciemno, jakby je okiennica zasłoniła, i po chwili olbrzymia masa ciała jakiegoś, potykając się o próg, wpadła do wnętrza...
Był to Słoń... Oczy mu na wierzch wyszły, twarz drgała kurczowo, olbrzymia pierś dyszała wzruszeniem fizycznem i moralnem; przypadł do lady, pochylił się nad nią i oparł grubemi rękoma. Nie mógł się widocznie zdobyć na więcej głosu, tylko wpatrując się w kolektora, powtarzał po kilkakroć podobne do ryku:
— No?.. no?..
Było w tem wszystko: i pytanie, i tryumf szczęśliwego wybrańca fortuny, i niepewność własnego szczęścia, i gorączka zrealizowania go na gotówkę.
Sapał głęboko, jak hippopotam, po twarzy spływał mu pot strugą...
U drzwi piskliwym głosem poszczekiwała Bijoux, nie mogąc się wdrapać na wysoki próg kantoru z ulicy.
P. Salomon Silberstein był człowiekiem doświadczonym i otrzaskanym z takiemi objawami szczęścia ludzkiego i radości, przecież u niego tylu ludzi wygrywało znaczniejsze sumy, niż jakieś mizerne terno.
— Nu, powinszować panu Słoniowi — rzekł z uśmiechem i podsunął dębową kanapkę swojemu gościowi, który w jego oczach przestał być obszarpańcem i włóczęgą od chwili, gdy stał się szczęśliwym właścicielem wygranej...