pia, co tyle lat patrzyły mu w oczy z jakiemś współczuciem, niemal ludzkiem, kiedy samotny, od całego świata odsunięty, wegetował i nie miał ani pociechy, ani towarzysza, ani jednej duszy przyjaznej, tylko poczciwą i starą Maciejkę i starą Bijoux, na całej, całej olbrzymiej kuli ziemskiej, coś mu dech w piersiach zatkało, coś go w gardle ścisnęło, coś mu ręce zesztywniło, jak kleszczami.
Nie, nie mógł przecie teraz zostać taki sam, opuszczony, złamany, musiał mieć choćby psa na świecie.
I z grubych, drżących łap Słonia, Bijoux skowycząc, wysunęła się na ziemię,..
Stary Jakób przeżegnał się i patrzył, jak na waryata.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wśród zamiataczy ulic, na dziedzińcu ratuszewym, z ogromną miotłą, stawał co rano olbrzym w obdartym, wyszarzanym surducie, dziurawym kapeluszu filcowym, boso, z twarzą obrzękłą, nalaną, apatyczną, a obok niego mała, kudłata suczka, ledwie włócząca nogami, ślepa i dychawiczna...
Człowiek przygarbił się, pochylił, posiwiał — machinalnie, jak automat, w którym dawno pordzewiały wszystkie sprężyny, chwytał zwolna swoją miotłę, zgarniając kurz. z ulicznego bruku i błoto z rynsztoków.
Niekiedy zatrzymywał się, opierał oburącz na miotle i z pochyloną głową wpatrywał się bezmyślnie, ale chmurnie, w burego psa, blademi swojemi oczyma, ale pies białe mi ślepiami nie widział go i nie