Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

Wulf się żegnał i mruczał modlitwę, dwaj młodsi Jenzenowie załamali ręce i oniemieli z przerażenia; Taam najspokojniej usiadł na lodzie, jak na pokładzie statku, i patrzył tylko przed siebie, czekając, czem się to skończy.
Płynęli tak pięć kwadransów, pięć długich wieków, między życiem a śmiercią...
Wreszcie w ostatniej chwili Bóg się nad nimi zlitował.
Minęli cypl wyspy i zaczęli się kołysać coraz silniej, fala morska bruzdziła się coraz bardziej; trudno im było utrzymać się na nogach, musieli się brzuchy położyć, aby nie spaść.
Jak foki na mieliznach, leżeli tak bez ruchu, skostniali od zimna i strachu, a nad sobą czuli śmierć, która leciała i zgrzytała zębami z lodu, i szeleściła skrzydłami z wiatru, i brząkała kosą, uśmiechając się szyderczo do swoich ofiar, schwyconych w pułapkę.
Taam jeden nie uląkł się jej, zacięty i zrezygnowany, jakby mówił:
— Ty śmierć, ja stary wilk morski!... spróbujemy się!
I zwyciężył przy łasce Bożej. Niesiona nurtem i pchana wiatrem, kra podskoczyła nagle, jak szalona; coś ją wzniosło w górę i rzuciło z taką siłą, że się rozbryzła w kawały, jak kruche szkło.
Trzy głosy jękły, czwarty syknął, jak zduszona gadzina; to był głos Taama. Leżał z twarzą wykrzywioną bólem i krwią zalany, ale żywy. Gdy oczy otworzył, zobaczył tylko Wulfa i starszego syna, wyciągniętych na lodzie; z młodszego ani śladu nie zostało. Spłynął pod wodę, przywalony krą.