stała budka drewniana, a w budce czatował Eryk Matthisen i szybkim ruchem chwytał naiwne cyranki i każdej głupiej kaczce dzikiej ukręcał odrazu łeb i rzucał po za siebie na kupę.
Tysiące w ten sposób co wiosna i jesień przypłacać musiały życiem swą łatwowierność, aby smakosze w Kielu i Hamburgu mieli świeżą dziczyznę, na swych stołach, a gmina Westerlandu dochody.
Eryk Matthisen był takim Herodem kaczym i żył z ukręcania łbów wędrownemu ptactwu.
Przyszła jednak kreska na Matyska; omal sam łba nie skręcił któregoś dnia, wyładowując rozbity statek na wybrzeżu pod samym Weningstätem. Skrzynia mu przydusiła piersi, że omal wszystkie żebra nie trzasły. Musiano go odwieźć do szpitala na stały ląd, aby się wylizał i pozrastał, a w domu na Sylcie została jego Sara z małą Ellen i dziesięcioletnim Dirkiem, który miał kiedyś ojca zastąpić w ptasiem nęcisku, o ileby nie wolał po dziadku zająć miejsca latarnika.
Trzy miesiące Eryk Matthisen przeleżał w szpitalu i tyle było pociechy, że codzień od zmroku do świtania mógł widzieć światełko migające, jak iskra wydmuchana z komina, które ojciec jego w latarni morskiej na cyplu wyspy od północnej strony zapalał.
Miał zatem coś, co go łączyło ze swoimi.
Iskierka przez oczy spadała w serce i cieplej się w niem robiło; rozświetlała mu się dusza co wieczór i widział w niej obrazy, jak magiczną latarnią rzucane aż przez morze z tych wydm piaszczystych, gdzie stał jego domek z malowanemi na niebiesko ramami
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/88
Ta strona została przepisana.