okien, z rzeźbioną futryną nad drzwiami, z żelazną cyfrą jego pradziada i rokiem na szczytowej ścianie, pomalowanej na kolor zwietrzałej cegły.
Zupełnie taki sam domek, jaki sobie jego Dirk układał z kamyczków, które mu ojciec kupił do zabawy na zeszłoroczną gwiazdkę.
A w tym domku...
Eryk Matthisen, co łby tysiącom kaczek ukręcał w jesieni, nie należał do mazgajów, a jednak leżąc tak, na szpitalnem łóżku, albo w kaftanie i szlafmycy przechadzając się po sali i klepiąc pantoflami po podłodze, czuł, że na widok tego światełka w latarni i na wspomnienie swego domku, poczciwej Sary, złotowłosej Ellen i czupurnego Dirka, robiło mu się tak głupio, że sobie miejsca już znaleźć nie mógł i byłby tak, jak stał, w tych pantoflach z wojłoku, w tym kaftanie i szlafmycy włóczkowej, szedł przez morze, byle tylko do swoich już raz się dostać.
Tak mu się cniło, tak tęsknił, tak nudził, tak go ciągnęło coś, jak linami holowany statek, a tu doktorzy nie puszczali i mówili:
— Eryk Matthisen!... trzeba jeszcze czekać, a do sił trochę przyjdziesz. Przed świętami wypiszemy cię ze szpitala, ale aż na Jööla, nie wcześniej.
Marudy!... albo to on nie miał dosyć sił, albo nie był już mocny, że nie kaczkom, ale strusiom byłby łby urywał, gdyby mu tylko dali. Co oni tam wiedzieli!... Jemu do domu chciało się więcej, niż do nieba, bo w niebie było wszystko, tylko Sary, starego ojca i dzieci nie było.
Powiedział sobie, że jeśli go dobrowolnie nie wypuszczą z tego szpitala, w którym wszystko czuć
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/89
Ta strona została przepisana.