kę. Z kieszeni sterczały mu zawiniątka, pierniki,
jabłka i wianuszek fig, które kupił dla wnuków:
— To i dobrze — mruknął znów Wulf po kilku minutach.
— W domu zdrowi? — odważył się spytać Eryk.
Taam głową tylko skinął i ręką zrobił gest, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Et, głupstwo!... co nie mają być zdrowi?...
— Kiedyż wracacie? — zagadnął znów rekonwalescent.
— Jutro, skoro świt!
— Jutro?... na samą Wilię?...
Posiedzieli jeszcze kilka minut i zaczęli ziewać; przykrzyło im się już w szpitalnych murach.
— No, a ty, Matthisen? ... — spytał nagle Wulf — hm?... zostajesz?... co?...
Matthisen aż drgnął.
— Zabrałbyś się z nami!... jak myślisz?... lód stoi, mróz niezły, na samą Wilię byłbyś w domu.No?... hm?... jak ci się zdaje?...
Wyszczerzył do niego swoje żołte, koszlawe, poczerniałe zęby w szerokim uśmiechu i rubasznie zaśpiewał piosnkę, którą fryzyjskie dzieci zachęcają się do zabawy:
Ene mene mel, krick, krack, krel,
Ehre mehre gute Freunde, pick, pack, weg!...
Matthisen milczał, tak go za gardło. coś ściskało; dławiły go łzy, w głowie miał taki chaos, jakby w niej morze szumiało i wszystkie poduszone przez niego kaczki kwakać zaczęły.