Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/93

Ta strona została przepisana.

Niebo od strony morza ku zachodowi miało brudny, zakurzony kolor starego żagla, zwieszającego się nad sino-białemi rozłogami nieprzejrzanej płaszczyzny, pokrytej ciemniejszemi plamami i porozrywanej w miejscach, gdzie głębszy nurt wody nie pozwolił zasklepić się lodowej skorupie.
Na tej białej, śnieżnej pustyni, jak skaliste złomy, piętrzyły się fantastycznych kształtów piramidy i zwaliska olbrzymich kryształów wodnych, które mróz poustawiał bez ładu, budując wspaniały pałac zimy.
Podczas przypływu morza, które szumiało i przewalało się u zachodnich brzegów wyspy, po wschodniej jej stronie, dwa razy w ciągu doby przez tę podziurawionną i popryskaną powłokę przelewały się z szelestem fale i zatapiały grunt; mróz je chwytał, ścinał i więził na powierzchni nowym pokładem lodu, formując kry i szkliste bryły, iskrzące się w słońcu i dźwięczące jakimś tajemniczym głosem lodowych posągów Memnona.
Między jednym a drugim przypływem po tym stężałym brodzie morskim był czas do przebycia drogi od Syltu na stały ląd Szlezwiku.
Zdarzały się tak ostre zimy, że po lodzie wyspiarze saniami mogli podróżować, znacząc gościniec na białych, zaśnieżonych płaszczyznach, falujących czasu lata szarą, żółtą wodą, po której krążyły łodzie rybaków i statki parowe.
Z nadejściem mrozów ruch ustawał i tylko pocztowa barka pod strażą najtęższych zuchów i najdoświadczeńszych śmiałków prześlizgiwała się po lodch, przepływała przeręble i utrzymywała komuni-