kacyę z odciętą od stałego lądu wyspą. Osiem do dziesięciu godzin trwała taka przeprawa w sprzyjających warunkach, a niekiedy i znacznie dłużej.
Trzeba było dużej siły, odwagi, wprawy i doświadczenia, aby tę służbę pełnić.
Stary Taam Jensen znał się na tem.
Stał właśnie przy łodzi i niby obojętnie oglądał jej burty, opukiwał dno, poprawiał złożone w niej worki z grubego płótna, opieczętowane starannie, z korespondencyą pocztową, przeliczał paczki i zawiniątka, pełne świątecznych sprawunków, wiktuałów i przeróżnych różności dla sylckich sąsiadów.
Dzień się zapowiadał mroźny, lecz pogodny.
Przed wieczorem powinni byli być z powrotem, jeśli jakie licho nie pobruździ; czekali tylko słońca, które już poranną zorzą różowiło niebo nad Szlezwikiem.
Coraz wyraźniej rysowały się kontury Syltu i z pomroki, rozpłyniętej na śniegu, występowały fantastyczne lodowce, nabierając wypukłości, jak gdyby kto z nich ściągał szare zasłony.
— Halo!... w drogę!... — dał nagle hasło stary Taam; cztery pary rąk uczepiły się burtów łodzi i odepchnęły ją od brzegu.
Rzeźwym, raźnym krokiem gromadka sylckich pocztarzy puściła się po lodzie; pod nogami ich skrzypiał śnieg, z ust buchała para, za nimi pełzał coraz dłuższy ślad, wyżłobiony dnem łodzi, a z obu stron odgnieciony buciskami.
Uszli tak parę staj, gdy nagle usłyszeli za sobą wołanie:
— Hej!... halo!... Taam, Wulf!... Boi!... to ja!.
Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/94
Ta strona została przepisana.