Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Od śniegu bił rażący blask, czubki i kanty lodowców skrzyły się i świeciły, w kryształach ich słońce zapalało tęczowe błyski, od lądu wiał wiatr coraz dokuczliwszy...
Minęli tak połowę drogi.
— Matthisen, zdechlaku, idziesz? — odzywał się głos od łodzi, a z coraz dalszej odległości zadyszana leciała odpowiedź:
— Idę, idę!... nie bójcie się o mnie!... dogonię was.
Odległość ta jednak rosła z każdym kwadransem. Łódź na przedzie poruszała się, jak pająk po śniegu, a za nią, jak senna mucha, wlókł się człowiek, z głową opuszczoną, przygarbiony, szeroko, ciężko stawiając nogi i przystając co pewien czas. Nozdrza mu drżały, policzki — nabrały ceglastych rumieńców, pierś dyszała głęboko.
Podniósł oczy i spoglądał ku brzegom wyspy, na których czerniły się plamy porozrzucanych budynków, rysowały na tle nieba skrzydła wiatraka i daleko na cyplu sterczał okrąglak morskiej latami.
Ten widok dodawał mu sił.
— Do swoich!... do swoich!... — powtarzał sobie w duchu i szedł raźniej.
Śnieg zaczynał pruszyć; drobne, ostre, jak pyłki szkła, płatki śniegowe siekły go w twarz, wpadały przez otwarte usta, aż do gardła, i zostawiały jakiś posmak orzeźwiający. Miał pragnienie, które tym świeżym śniegiem gasił. Stary Taam niespokojnie obzierał się po za siebie; kazał zwalniać kroku, zatrzymywał towarzyszy z umysłu, nie zważając, że się niecierpliwią.