Strona:Maski - literatura, sztuka i satyra - Zeszyt 15 1918.pdf/11

Ta strona została skorygowana.

Posiadał w domu całe stosy cenników przeróżnych fabryk, począwszy od narzędzi wiertniczych aż do aeroplanów. Całe noce spędzał nad tą lekturą, zasmarowując libry papieru, ściągniętego z kancelaryi sądowej.
Te noce spędzane na marzeniach nieziszczalnych, to był największy skarb Protazego Kulasa, skarb skrywany starannie przed kolegami, źródło szczęśliwości i uniesień, nieznanych innym zjadaczom pensyj biurowych. W tekach starannie uporządkowane spoczywały już rozliczne wynalazki: wiertarka elektryczna dla wiercenia za ropą, wóz mogący unieść z łatwością ogromne ciężary, szczudła z popędem elektrycznym dla przekraczania rzek, gór, przepaści, kula, która nie stawiała oporu powietrzu i mogła lecieć w nieskończoność, luneta astronomiczna, która nic sobie nie robiła z mgły, chmur, itp. przeszkód, aparat do obliczania odległości najdalszych gwiazd, aeroplan bez skrzydeł, bezpieczny wśród największej nawet burzy, jak zwykła dorożka, astroplan szybujący po przestrzeniach śródgwiezdnych, ponton płócienny do nadmuchiwania, lufa armatnia, lżejsza od cygara, a odporniejsza od stali itp. Wszystko to najdokładniej wyrysowane spoczywało w tekach w głębi olbrzymiego kufra w prywatnem mieszkaniu Kulasa w Mędzikowie.
On tymczasem służył w wojsku.
Służył spokojnie, cicho, biernie, czekając, rychło się ta zabawa skończy.
Codziennie kupował Kuryerka i czytywał pilnie wiadomości z prowincyi.
Szło mu o to, czy nie było przypadkiem w Mędzikowie pożaru, reszta go nie obchodziła wcale.
W tym nastroju ducha odprawował swą służbę, aż się doczekał początków suchot i grupy C.
Czuł się szczęśliwym, wpadał tylko w ogłupienie, ilekroć wypadło zetknąć się z władzami. Było to dlań przejście okropne. Gdy minęło, Kulas zapadał napowrót w swój zwykły stan biernej szczęśliwości.
Jechał wagonem i dumał nad zrządzeniem Opatrzności, która go oto wysyła do miasta Gross-Dumm-Dumm, do fabryki protez.
Rozważał, co on tam będzie robił, a im bardziej rozmyślał, tem większa go ogarniała radość.
— Może mi się uda ściągnąć co potrzeba do modelu mego kociołka szybkowarka! — mruknął do siebie.
Miasto Gross-Dumm-Dumm, nie zaimponowało mu wcale.
Dowiedział się tylko, że leży w Czechach, niedaleko Przybramu, gdzie są ogromne stalownie i jeszcze... że nazywa się całkiem inaczej po niemiecku, a inaczej po czesku. Ale to go nie zdziwiło. Wiedział przecież, że Saybusch znaczy tyle, co Żywiec, a Lemberg jest właściwie zwykłym Lwowem.
Gdy się znalazł w fabryce, stracił przytomność. Zgłupiał w pierwszej chwili z kretesem, jak to było zresztą jego obyczajem.
Miał wrażenie, że dostał kołem w łeb.
Otoczyło go piekło. Syczały motorowe tokarnie, wiły się węże giętkich osi przeróżnych małych i wielkich świdrów, zionęły ogniem przyrządy do samorodnego spajania, cuchnął gaz acetylenowy, dławił zagar koksu, straszyły dziwaczne kształty sztab metalowych, wreszcie ze ścian zwieszały się upiornie tysiączne nogi i ręce, pasy, podpinki, maski i inne nieopisane przedmioty.
Roiło się tu od ludzi, których mowy w pierwszej chwili nie rozumiał.
Zabłysły mu łzy w oczach, ogarnęła go rozpacz.
Marzył nieraz o fabryce, o możności wprowadzenia w czyn swych pomysłów.
Ale nie wyobrażał sobie nigdy, by fabryka była takiem piekłem.
Strach go ogarnął nagły. Nie mógł tu pozostać. Za wszelką cenę należało się ratować.
Zrobił „Stellung“ przed pierwszym spotkanym podoficerem i powiedział:
— Panie wachmistrzu! Melduję się posłusznie na front!
— Was? Co sem mluwi? Ty zwaryowana oferma! Ty na front?... Nu pójdź sem tadi!
Zaprowadził go w kąt sali, posadził na stołku i dał do ręki jakieś narzędzie, które niezwłocznie ugryzło go w dłoń, jak żmija.
— Aj! — wrzasnął przerażony i chciał rzucić narzędzie na ziemię, ale wgryzło mu się w palce i nie chciało ich puścić.