Strona:Maski - literatura, sztuka i satyra - Zeszyt 15 1918.pdf/23

Ta strona została skorygowana.

czcić i szanować, oddawać im zawsze i wszędzie pierwsze miejsce, choćby byli zdziecinniałymi staruszkami z komedyi.
Przy takiem zlekceważeniu naczelnej postaci, zatraceniu jej charakteru, cóż z komedyi zostało? Swywolna żartobliwość, karykatura, raczej groteska, jako dominująca barwa i jako cel. A karykatura u Fredry celem nie jest.
Celem Fredry, jaki w innych jego komedyach, są charaktery, obyczajowość, pokazane w karykaturze. To wielka różnica!
Reżyser cele autora znać powinien na wylot, przeczuć je i w zasadniczych barwach z utworu wydobyć.
Jakiemi do tego posługuje się środkami — mówiliśmy.
„Pan Jowialski“ jest par excellence komedyą charakterów i obyczajowości. Fredro zaraz na początku sztuki każe Ludmirowi wykrzyknąć: „ho, ho, tu są charaktery!“
Jak te charaktery pokażemy, czy trzymając się uświęconych zwyczajów tradycyi lub nie — obojętne. Byleśmy pokazali charaktery.
Strona obyczajowa w tekście mniej wyraźnie jest zaznaczona. Ale od czegóż reżyser?! Jeśli nie chce jej wydobyć, to niech jej nie zatraca! Reżyser wyrządził tej stronie niedźwiedzią przysługę. Między innemi, w prowadzając „barwny tłum uciesznych komparsów“[1] w obrazie przebudzenia się przebranego Ludmira.
Obiecywał sobie po tej scenie „najistotniejszą rewelacyę“. Tak, to była rewelacya: służba dworska najniższego autoramentu, biorąca udział w zabawie szlachty polskiej w r. pańskim 1830! czyż to nie rewelacya? Kuchty i kuchciki, zamiast gotować obiad, ryczą od śmiechu z kogo? — ze swoich chlebodawców, szlachciców, posesyonatów! Bo nie z Ludmira, który w tym wypadku był figurą przygodną, był pretekstem. A komedyę grała rodzina pp. Jowialskich. Podrwiwał sobie z nich Ludmir, ale służba-by nie śmiała.
Naprawdę, gdyby tak na tem przedstawieniu był jaki cudzoziemiec w rodzaju Stanisławskiego, Craiga lub Reinhardta i gdyby mu powiedziano, że to jest komedya polska r. 1830 — jakże fałszywego pojęcia nabrałby o stronie obyczajowej w Polsce, o stosunku służby do państwa? Sądziłby, że dawni Polacy, dla zabawy, gotowi byli poświęcić godność i stanowisko społeczne, a służba, zamiast pracować, bawiła się na równi z nimi.
Albo zareżyserowanie sceny kłótni Janusza z Ludmirem (sc. 12. A. III.) też było pewnego rodzaju rewelacyą.
Niedawne to czasy, kiedy szlachcic na dwóch wioskach, za nic miał każdego artystę. Jeżeli się z nim raczył witać, to mu dwa palce podawał, uważając go za coś o wiele niższego od siebie: W komedyi Zalewskiego „Przed ślubem“ (1875 r.) mamy scenę, w której szlachcic Klapkiewicz z oburzeniem odrzuca propozycyę zaproszenia na swój bal zaręczynowy malarza. „Jakto, malarz na balu?!“ — powiada — na którym on będzie! W głowie szlachcica z lat 70-ych nie mogło się pomieścić!
Cóż dopiero w r. 1830! Jak wtedy szlachta patrzała na malarzy, jak ich traktowała?!
We wspomnianej scenie z P. Jowialskiego widzieliśmy, jak „deputat honorowy z epoki Sasów“ robił koguta zacietrzewionego — oczywiście według wskazówki reżyserskiej — wobec kogo? wobec malarza, włóczęgi i awanturnika, za jakiego miał Wiktora, który był godny żartu pańskiego, pogardliwego traktowania (obyczajowość), ale nigdy uniesienia, jakie w ruchu sytuacyjnym i figuralnym wyraziło się w przyskakiwaniu koguciem dwóch figur do siebie. To było śmieszne dla współczesnego widza — dla dawnej obyczajowości i charakteru figur zabójcze.
Gdyby Janusz zdecydował się podejść tak blisko do Wiktora, toby nie wytrzymał, chwycił za kark przybłędę i wyrzucił za drzwi (charakter). Wiktor zaś z pewnością przedtem jeszcze wziąłby się do bitki. Ponieważ scena odbywała się w ogrodzie, więc zamiast za drzwi, byłby Janusz pchnął natręta gdzieś w krzaki i skórę mu po cichu bez hałasu wyłoił. Oczywiście dynamika na ciche załatwienie sprawy nie pozwala — musi być krzyk, który sprowadza domowników. I tylko w krzyku Janusz powinien zdradzać swoją złość, ale ruchy jego figury w tym momencie powinny być godne pana, co ma rozum i wieś. Sytuacyjnie dwie te figury powinny być oddalone od siebie.
O wiele wyższego komizmu nabrałaby ta scena, gdyby Janusz, który chodził niespokojnie tam i sam, po pierw szych słownych utarczkach z Wiktorem — przestał chodzić; stanął, zachowując pozór spokoju, w natężeniu dźwiękowem tekstu zdradzał w zburzenie, złość i gniew, a młody zapaleniec skakał-by koło niego jak piesek mały koło brytana, łącząc wysokie napięcie głosu z gwałtownością ruchów figury i bezładnem i liniami sytuacyjnemi. Byłaby wtedy zgodność z obyczajami i charakterami.
W ogóle charakterom i obyczajowości nie szczęściło się w tej komedyi.
Fredro niezmiernie skrupulatnie opisuje charakter każdej postaci. W prologu, jeszcze nie patrząc na postać komedyi, widzimy je w wyobraźni, dokładnie narysowane przez Szambelanową.

Taka naprzykład Helena „trochę sawantka, trochę pocieszna wykwintnisia“, jak ją trafnie określa prof. Chrzanowski. „Ni do dziadzia ni do ojca nie podobna. Dobre dziecko, lecz ma swoją wolę i uporek, przy tem główka trochę romansami i poezyami zawrócona“. Po takiem przygotowaniu spodziewa-

  1. Według adnotacyi reżyserskich na tłum ten składali się: „kucharz, kuchcik, kuchciczek, ekonom, pastuch, dziewki, klucznica“, którzy, notabene, w chwili, gdy Ludmir wyrzucał ich chlebodawców za drzwi, mieli się „cofać w panice“ (?!).