Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Kroki były wciąż bliższe; Leon podniósł łopatę i czekał. Kreol doszedł do niego i w tej samej chwili z rozbitym mózgiem, bez najmniejszego okrzyku, upadł na ziemię.
Leon zdjął z metysa odzież i broń — włożył ją na siebie i, uzbrojony, wziąwszy dziecko za rękę, ruszył z miasta.
Wszędzie było już cicho, gdzie niegdzie tylko bezmyślne śpiewy przerywały ciszę ulic. Gwiazda poranna lśniła już na czystym błękicie.
Ani ojciec, ani córka nie mówili nic do siebie. Rankiem dojechali do najbliższej wioski. Leon miał tam wielu znajomych. Myślał, że u jednego z nich córkę zostawi, a sam ruszy w drogę, szukać poprawy losu.
Ale mieszkańcami wioski strach owładnął. Żaden nie odważył się wyjść przede drzwi, żaden mu nie ustąpił kawałka izby, ani nie dał kęsa chleba. Wszyscy zamknęli się i prosili, żeby oddalił się gdzie indziej.
Nie byli to ludzie źli, lecz tchórzliwi. Lękali się, że gdy akapulczanie dowiedzą się, iż oni jednego zbiega przyjęli, również ich wymordują lub zniszczą.
Pełen smutku zrozumiał to nieszczęśliwy ojciec i ruszył dalej.
Sześć dni wędrował przez lasy i pola — w nocy, podczas burzy, w dzień — wśród okropnego upału, wciąż nosząc w ramionach swą córkę.
Ona zaś nie pytała o nic, nie skarżyła się wcale. Szóstego dnia umarło biedne dziecię z głodu, nędzy i cierpień moralnych.