Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Osierocony ojciec czuł, że ten drogi ciężar będzie mu coraz cięższy, że te ramiona, co mu ściskały szyję, już się nie podniosą, że ta główka, co na jego piersi spoczywała, tak zimna! tak zimna!
Wieże Kolumbji widać już było zdala. Przy męczącym pośpiechu około południa doszedł do jakiegoś ludnego miasta.
Właśnie przed bramą było zgromadzenie ludowe. Więcej, niż dwadzieścia tysięcy ludzi zbiegło się, podniesionym głosem o czemś rozprawiając i słuchając z okrzykami gniewu lub zadowolenia oddzielnych, z tłumu występujących, mówców.
Leon wplątał się w tłum i niesłychane rzeczy opowiadał o okrucieństwie kreolów. Wtedy wszyscy zwrócili uwagę na zmęczoną postać obcego, który niósł zwłoki młodej dziewczyny w ręku i który nagle stanął pośród nich, jak mara.
— Skąd wracasz? — pytano.
— Z Acapulco — odpowiedział Leon.
— Ha! — Oto dziwowisko! — wołali ci, co słyszeli odpowiedź. — Oto człowiek, który wraca z Acapulco. Niech wstanie i niech powie, jakie nam wieści przynosi.
W okamgnieniu tłum zebrał się naokół Leona, chcąc od naocznego świadka usłyszeć krwawe dzieje. Wielkie współczucie wyryło się na wszystkich twarzach, gdy ujrzano jego twarz, zbolałą i zapadłą, jego odzież, rozdartą i bladego, jak księżyc, trupa dziewczyny. Głuchy szmer oburzenia, jak odgłos zbliżającego się huraganu na morzu, przebiegł tłum z końca w koniec. A gdy wędrownik spojrzał na milczące morze ludu, twarz mu zapłonęła, nieznany ogień pierś