Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/104

Ta strona została przepisana.

mu napełnił i czuł, jak święty duch zemsty głowę jego otacza kołem ognistych języków.
— Hiszpanie! — zawołał potężnym, ciężkim głosem. — Wracam z Acapulco, ostatni z tych, którzy się tam Hiszpanami zwali. Dobytek mój zniszczony. Krewni moi zamordowani. Włóżcie żałobę, albowiem i wasi krewni poginęli, jeden tylko skarb zabrałem z sobą, drogą mą córkę. Idźcie, ojcowie, pomyślcie o waszych dziatkach niewinnych i spójrzcie, co zrobiono z mojem!
Wówczas nieszczęśliwy ojciec podniósł na rękach swe dzięcię i sam dopiero pojął, że córka mu zmarła.
Dotychczas bowiem myślał, że tylko jest w letargu.
— Umarła! — zawył w okropnej boleści i przycisnął trupa do piersi. — Umarła!… — bełkotał, podczas, gdy tłum z szacunkiem i współczuciem stał naokoło niego.
Ten widok wzburzył lud i tak rozwścieczony.
— Do broni! — dał się słyszeć głos męski, który tysiącznem echem odbił się w tłumie.
— Do broni, kto mąż! — wołano, a to hasło z placu pobiegło wnet na ulice.
— Do broni, do broni! — grzmiało zewszechstron i po upływie godziny było dziesięć tysięcy ludzi, gotowych do wojny. Srogość i żądza krwi lśniły na ich obliczach, a serca ich wrzały zemstą przeciwko kreolom.
Wtedy, z nieznanego źródła pochodząca, idea, naprzód, jako słaby szept, potem, jako ślepa żądza,