Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/106

Ta strona została przepisana.

szczęść i śmierci córki jego. Ciął litery gorliwie, a gdy już rzecz była gotowa, przeczytał głośno imię, wycięte na drzewie: Basilisco.
Bowiem nie córka była w jego sercu, ale jej zbójca. Tak więc nie opłakiwać przyszedł swe dziecię, ale plan zemsty ułożyć.
Podniósł się, przestał płakać i, chwiejąc się, poszedł dalej. Był w głębi lasu. Pełen żalu, że tak bez łez prawie grób dziecka opuścił, chciał powrócić i odszukać mogiłę, lecz drzewa tak są do siebie podobne, że nie znalazł miejsca, gdzie córkę pochował. Poszukując tam coraz bardziej, błądzić począł; noc zapadła, on szedł jednak dalej. Dokąd? poco? nie wiedział, ale szedł dalej. Doszedł do obszernego cienistego wzgórza. Przestraszony ptak, ćwierkając, wybiegł z gniazda. Wkońcu Leon, zmęczony, padł na złamany pień drzewny. Gdy się położył, nie miał siły, by powstać. Głowę rzuciwszy na ziemię, życzył dobrej nocy dziecku, śpiącemu w mogile, i usnął. A śnił o ludziach, pływających we krwi, i o miastach, stojących w płomieniach.
Koło północy zbudziło go rżenie koni. Niedaleko od siebie ujrzał dwa osiodłane konie, które głośno pozdrawiały, a z pozdrowieniem ich mieszał się płacz kobiecy i groźna mowa mężczyzny i szczebiot dziecka.
Mężczyzna był niewysoki, lecz smukły, z błyszczącem czarnem okiem, z długą brodą i czarnym, długim włosem, spadającym na ramiona. Twarz miał chudą, lecz pełną energji, znać w nim było żelazne serce. Odzież stanowiło zwykłe, w puszczach noszone, ubranie.