Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Na ręku miał czteroletniego chłopczyka, którego z poważnem wzruszeniem ściskał serdecznie; chłopczyk nazywał go ojcem i obejmował go słabem ramieniem.
Przy nim młoda, piękna, rozpłakana kobieta.
— Czy umiesz już modlić się, mój synku? — pytał mężczyzna, posadziwszy dziecko na kolanach.
Umie już, a jakże — odpowiedziała zań żona. Co wieczór i rano modli się.
— Wyrośnij, mój synku, na uczciwego człowieka, nie tak, jak twój ojciec. Na przyszły rok pójdziesz do szkoły nauczyć się czego dobrego.
— Jużem dziecku o tem mówiła.
Weż go stąd. Gdy dojdzie do rozumu, niechaj będzie w dalekim kraju, gdzie nikt nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie, kto był jego ojciec, aby on sam nawet nie znał mego imienia, aby nie wiedział nigdy, że rodzicem jego był Rios Rosas, sławny wódz gierylasów.
— Zapytaj, synu, tatki, kiedy się znów z tobą zobaczy.
— Ach, tego nie wiem, moje dziecię, nigdy dla mnie słońce nie wschodziło tak, abym mógł powiedzieć, że ten dzień do mnie należy. Dziś jestem tutaj, jutro o dziesięć mil dalej, a pojutrze może gdzie pod ziemią.
— Nie mów tak, Rios, patrz, dziecko zaczyna płakać.
— Płacze, że jest moim synem. Niech się modli rano i wieczór, aby go Bóg od nieszczęść uchował.