Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/108

Ta strona została przepisana.

— Lecz tyś nie zbójca, tyś nie zabił nigdy człowieka.
— Nie uniewinniaj mnie, droga moja. Szakale tylko są mi wspólnikami.
Żona znów płakać poczęła, dziecię razem z nią płakało, zbójca oboje ściskał i całował:
— Wracajcie do domu, kochani moi. Żyjcie spokojnie, nie mówcie nikomu, coście tu widzieli, niechaj was Bóg… tutaj ktoś jest, ktoś nas podpatruje…
Kobieta z dzieckiem wnet się oddaliła, a zbójca skoczył na koń i, podnosząc się na strzemionach, długo słuchał miłego szczebiotu swego syna.
Wtedy zimna jakaś ręka jego ręki dotknęła.
Przestraszony, lecz nie wydając okrzyku, spojrzał zbójca przed siebie i zobaczył nieznajomego mężczyznę. Był to zbieg z Acapulco.
— Nie lękaj się mnie, Rios. Wstrzymaj swój pistolet. Nie ja jestem ten, który ma paść pierwszy z twej ręki — rzekł spokojnym głosem.
— Nie dlatego los dał ci siedemnaście lat w ciągłym żyć niepokoju, abyś zakończył życie, jak zwykły złoczyńca.
— Ty znasz mnie?
— Z imienia. Wiem, że na twoją głowę nałożono cenę. Wiem, żeś prześladowany, że masz słodką żonę i piękne dziecię, które raz na rok tylko widzieć możesz i to ze śmiertelnem niebezpieczeństwem.
— Nie mów o tem. Widzę, żeś nędznik. Chcesz przy mnie zostać rozbójnikiem. Masz tu rewolwer i palnij sobie w łeb, jeżeli nic innego zrobić nie potrafisz.