Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/109

Ta strona została przepisana.

— Chcę cię oswobodzić od imienia zbójcy.
— Czyś oszalał? Czyżem dość tego nie próbował? Czyżem nie błagał litości u prawa, aby zdjęto z mej głowy swą karzącą rękę? Czy nie przysiągłem, że komukolwiek krzywdę uczyniłem, spłacę go mojem zrabowanem mieniem? Czyżem nie chciał zbudować kościoła za swoje przeklęte pieniądze? Błagałem tylko, aby mi z ludźmi żyć pozwolono, choćbym miał jeść swój krwawy chleb w pocie czoła. Czyż przyjęto cokolwiek? Nie było ofiary, którejbym nie złożył prawu, człowiekowi, Bogu. — Czy chcesz mnie otumanić? Uciekaj, nieszczęśliwy! Jam nie zabił jeszcze człowieka.
— Trzeba, abyś go zabił. W ten sposób spłacisz swe grzechy. Ofiary, których od ciebie prawo, ani ołtarz nie przyjął, pryjmie pole bitwy. Na polu walki znajdziesz wroga. Idź, obmyj w jego krwi twe skalane imię.
— Nie kuś! — zawołał zbójca. — O gdybym mógł na placu boju umrzeć piękną, szlachetną śmiercią!
— A gdybyś tam sławę, zamiast śmierci, znalazł… A gdybyś powrócił i lud, co cię dotychczas pędził z lasu do lasu, gdyby ten lud cię powitał wieńcami, okrzykami radości? I nikt nie powiedziałby o tobie — zbójca, ale każdy mówiłby — bohater.
— Przestań, nie łudź mnie… O gdybym mógł tego dokonać! Sambym pułk wystawił. Takich znalazłbym chłopców, co sto razy śmierć widzieli, sto razy zwyciężali, co słotę i zimno znieść potrafią i co trzy dni i trzy noce z konia nie zejdą, których, gdy