Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/111

Ta strona została przepisana.

rąbać, niż ci o tem powie. Nie gniewaj się, że cię ostrzegam. Siedemnaście lat jestem prześladowany, ale i ja mam takich, co mnie kochają. Idziesz zatem na prawo w swoją drogę, a ja w lewo. Zegnaj!
Ściąwszy ostrogą wałacha, zbójca puścił się w niesłychanym galopie między bezładne krzaki i drzewa, a pęd jego szybszym był, niż lot jaskółki, i w chwilę potem ledwie słaby oddalony szmer oznaczał tętent galopującego rumaka.

∗             ∗

Po dwóch tygodniach Leon ruszył ku karczmie vannoskiej. W ciemnej izbie siedział przed butelką wina ponury, siwy myśliwiec bawołów. Leon pokazał mu pistolet, na co ten, milcząc, podniósł się z miejsca, wypił wino i poprosił Leona, idąc naprzód i nie mówiąc ani słowa.
Na końcu lasu stanęli przed jakimś budynkiem. Tam wszedł myśliwiec, prosząc Leona, aby się chwilkę zatrzymał. Po małej chwili wyprowadził dwa piękne kare osiodłane konie; jeden przeznaczony dla zbiega z Acapulco, na drugim starzec sam zasiadł.
Wnet galopem pobiegli ku sawannom.
Na drodze myśliwiec się rozglądał.
— Konie te — mówił — należą do Rios Rosas. Niemasz pod słońcem piękniejszych i lepszych koni. Żaden karabiner nie odważyłby się wsiąść na nie, każdego obcego człowieka zrzuciłby z grzbietu, a mogą cały dzień pędzić, niezmordowane, bez jedzenia i picia. Pływają znakomicie, a gdy pan śpi, pilnują