Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/113

Ta strona została przepisana.

spływała i nogi pod nim drżały, aż upadł na kolana, pocałował pismo i załzawioną twarz podniósł ku niebu.
— Boże mój! Panie, Boże mój! — wołał, łkając z radości. — Po siedemnastu latach prześladowań, pozwalasz mi znów być człowiekiem.
Potem zwrócił się do swych towarzyszy:
— Na koń! zwołać gwardję!
Ci wnet skoczyli na siodła i wkoło po sawannie dał się słyszeć świst osobliwy, a po kilku chwilach zjawiło się przed Riosem blisko dwudziestu uzbrojonych jeźdźców w pełnem orężu, na świetnych koniach.
— Bracia! — rzekł do nich stary dowódca — to, o czem tak dawno marzyłem, zostało spełnione. Nie jesteśmy już zbójcami, albowiem prawo nam przebaczyło. Pozwolono nam za grzechy naszego żywota zginąć uczciwą śmiercią. Czy jest wśród was taki, coby się nie radował bohaterskiej śmierci?
— Niema, niema! — wykrzyknęli wszyscy razem.
— Pójdziecie ze mną na wojnę.
— Wszędzie, na śmierć!
— Przysięgnijcie.
Klątwa była krótka.
— Przysięgamy z radością przelać krew naszą w bitwie.
Leon rzekł do Riosa:
— Miech dodadzą: i nad nikim nie mieć litości!
Przysięgli i na to.
— A teraz powiedz, czego chcesz ode mnie? — mówił wódz do Leona. — Możesz powiedzieć, jesteś jedynym człowiekiem, który Riosowi coś dobrego zrobił. Cokolwiek zechcesz, dokonam.