Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Tej nocy późnym wieczorem do narzeczonej przybył oblubieniec. Jakże piękną była ta para! Kirasjer był to wysoki, wysmukły mężczyzna, młodość kipiała na jego twarzy, ale nad wypukłem czołem znać było już łysinę — „razem i słońce i księżyc”, jak mówi przysłowie. Narzeczona była piękną kobietą o czarnych długich lokach, o bladej nerwowej twarzy, o błękitnych oczach z tym niewymownym blaskiem, jaki tylko w błękitnych oczach Hiszpanek można znaleźć. Gdy milczała, na twarz jej bladą, na czoło marmurowe, na cienkie, delikatne usta tak fantastycznie blask padał z błękitnych oczu, jak od księżyca, gdy o północy przy cichym wietrze wschodzi na niebiosa. A gdy mówiono przy niej o ojczyźnie lub gdy o niej mówiła, wargi jej drżały, jedwabne brwi ściągały się i takie nadziemskie światło lśniło w jej oczach, jakby jedno niebo patrzyło na drugie, pełne gwiazd, pełne aniołów.
A gdy ujrzała narzeczonego, gdy poczuła, że jego ręka drży w jej ręku, wtedy na twarzy jej zakwitła różana zorza miłości, a oczy błysły, jak wschodzące słońce.
Przed weselem wieczorem przyszedł lubą odwiedzić narzeczony. Chce udać wesołość, lecz kochające oko umie czytać w jego rysach, w mimowolnych zmarszczkach na czole i w niespokojnym wzroku poznaje, że luby cierpi.
Białą ręką gładzi czoło, całuje gorącemi usty; niby znikły zmarszczki, lecz znów się pokazały.
— Cóż ci się stało? Jakie twoje cierpienie? W przeddzień wesela jesteś smutny.