Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Nie mam żadnego cierpienia, lecz niepokoi mnie wypadek, którego odroczyć niepodobna. Trybunał wojenny skazał na śmierć człowieka. Właśnie teraz podpisałem wyrok, człowiek jutro będzie rozstrzelany. Dlaczego właśnie jutro? Dlaczego w dniu mego wesela? Dlaczego nie o jeden dzień później?
— Czy ten człowiek jest złoczyńcą?
— Prawo wojenne tak go nazywa. Buntował żołnierzy, aby poszli do Kolumbji walczyć z kreolami. Karą za takie knowania — jest śmierć.
— I tyś podpisał taki wyrok? Czyś nie Hiszpan? Czy nie kochasz swej ojczyzny?
— Przedewszystkiem jestem żołnierzem i czczę prawo.
— Niepodobna, abyś ty, który tak szlachetnie umiesz kochać, nie czuł najwyższego rodzaju miłości, miłości ojczyzny!
— Kochać umiem, ale marzyć nie umiem. Z tych zasad, które rewolucję głoszą, nic nie rozumiem. Rzeknę więcej: nigdy z rewolucji nic dobrego nie wyniknie. Dużo krwi, mało sławy, wieczne cierpienie.
— Nie mów wieczne cierpienie. Wieczna nadzieja dla tych, co nie zapominają, że musi nadejść chwila, kiedy wszystko będzie spłacone; cierpienie temu, co je zadał; sława temu, co o nią walczył.
Mówiąc to, kobieta marattańska stanęła przed narzeczonym i, pochwyciwszy w ręce mandolinę, w gorączkowem natchnieniu uderzyła w nią i zaśpiewała gwałtowną melodję patrjotyczną.
W tej chwili dwoje oczu tej kobiety zdawały się