Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/119

Ta strona została przepisana.

towski, w drugiej sztandar buntownika. Wybieraj, który mam podnieść?…

∗             ∗

Wczesnym rankiem, gdy zorza błysła, wprowadzono na plac śmierci skazanego. Kirasjerzy, formując kare, jechali ulicami, nie mówiąc ani słowa, słychać było tylko uderzenia kopyt końskich. Pośród nich na odkrytym wozie siedział kapelan obozowy, złożywszy ręce do modlitwy, a przed nim w czarnej koszuli, z gołą głową, ze związanemi rękami, przysądzony śmierci — Leon.
Wjechali na pole. Właśnie słońce wschodziło. Ranny wietrzyk igrał z pióropuszami kirasjerów i z siwym włosem skazańca. Sprowadziło go z wozu sześciu kirasjerów, zeszli z koni, odciągnęli kurki od karabinów, a reszta otoczyła delikwenta.
Adjutant kapitana rozwinął papier, podniósł go i surowym, bezlitosnym głosem odczytał wyrok śmierci na Leona.
Skazany pochylił głowę, z zamkniętem okiem dał się na plac śmierci prowadzić, zgiął się smutnie, poglądał przed siebie, jakby wciąż słuchając końca wyroku.
Według zwykłej formy żołnierz jeden przystąpił do wojennego sędziego, dał mu kij w rękę i trzykroć prosił o łaskę dla skazańca. Sędzia przy trzeciem pytaniu złamał kij na dwoje i, rzucając go pod nogi skazanemu, powiedział głuchym tonem:
— Niech u Boga łaskę znajdzie.
Na te słowa podniósł głowę skazany, wyprostował się, twarz jego zapałała. Spojrzał na twarze ota-