Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/121

Ta strona została przepisana.

gatem, złotem szamerowanem odzieniu, panna młoda w sukni z białej mory, ubranej suto koronkami. Jeszcze chwila, a będą mężem i żoną. Lecz ta chwila zdaje się spóźniać.
Pan młody czeka powrotu adjutanta z placu śmierci, przedtem nie chce przed ołtarz przystąpić.
Może być, że kiedy on wypowie wyraz: — „Kocham“ — zaryczą kule mordercze, mające zabić człowieka, którego on skazał na śmierć.
Może być, że kiedy sługa Boży błogosławić będzie ich związek, Wszechmocny duch wyrzeknie słowo zemsty nad zabitym.
Lecz adjutant długo coś z pola śmierci nie wraca.
Narzeczony jest niespokojny, a jeszcze więcej Anna.
— Możeby odłożyć wesele — szepnęła lubemu.
— Raczej przyśpieszyć — odrzekł.
Bolesne przeczucie ścisnęło serca obojga.
Adjutant nie wraca. Ubiegły już dwie i trzy godziny! Południe zbliża się, minuty zdają się wiecznością.
Wreszcie na gościńcu dał się słyszeć tętent kopyt końskich. Jeździec znać mocno spinał ostrogą rumaka. Stanął wreszcie przed wrotami. Adjutant zeskoczył z konia, zmęczony, w zakurzonej sukni, z bladą twarzą, z czołem, oblanem potem.
— Pozostań tu! — rzekł narzeczony. — Poseł śmierci niech tu teraz nie wchodzi.
— Nie jestem posłem — rzekł, z trudem oddychając, adjutant. — Wieść, którą niosę, jest stokroć gorsza. Królewska konnica hiszpańska porwała ska-