Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/122

Ta strona została przepisana.

zańca, który poprowadził ją ku granicom Kolumbji. Oto, co wam przynoszę.
— Konia! — krzyknął kapitan, tracąc panowanie nad sobą, i ruszył ku drzwiom. Ujrzał tam narzeczoną, bledszą, niż zwykle, z okiem, zwróconem ku niebu.
— Na chwilkę tylko, luba moja! — rzekł narzeczony do bladej kobiety; uściskał ją, pocałował i na konia wskoczył.
Koń stanął dęba, nie chcąc wyjść z podwórza, więc go mocno spiął ostrogą. Jeszcze raz się odwrócił, ujrzał lubą w sukni panny młodej. Stała w altanie, powiewała chustką, żegnając go i niby mówiąc:
— Już cię więcej nie zobaczę!…
I nie zobaczyła go już nigdy…

∗             ∗

Popędzili kirasjerzy galopem naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Po dzikich lasach, po bezdrożnych stepach, po wzgórzach, po dolinach ciągnęli naprzód ku sinym górom.
Twierdze i wieże miast znikały im z oczu, dźwięczał dzwon wieczorny, rumaki biegły dalej.
Na czele, na bogato osiodłanym koniu, siedział w czarnej koszuli siwowłosy skazaniec i dowodził nimi. Żaden człowiek jeszcze nie chodził po tych ścieżkach nieznanych, po tych moczarach bagnistych, po tych milczących, odwiecznych lasach — a oni biegli naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Ku wieczorowi dojechali do brzegu rzeki. Na oddalonych szczytach jaśniały czerwone gwiazdy ognisk