Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/123

Ta strona została przepisana.

pastuszych. Po za temi szczytami Kolumbja leży, ta rzeka stamtąd wypływała. Stanęli, aby konie napoić wodą, płynącą z ojczyzny.
Póki konie spragnione piły, jeźdźcy zanucili pieśń rodzinną, pieśń tak wesołą, melodję tak miłą:

„Witaj nam, witaj, Kolumbjo droga!
Gdzie w gwiazd promieniach lśni oko Boga,
Gdzie czarnooka, piękna dziewczyna
Wita żołnierza kieliszkiem wina.“

Na pagórku stojący strażnik wykrzyknął nagle:
— Ktoś się zbliża!
Można było wdali rozróżnić jeźdźca, którego koń pędził szybciej od wiatru. Długie, zielone wstęgi jego bramowanego płaszcza ulatywały w powietrze, w złotym szyszaku odbiła się zorza wieczorna.
— Kapitan! — wołał każdy.
Kirasjerzy wskoczyli na konie, wyjęli szable, uszykowali się do boju — a gdy kapitan stanął przed nimi, według zwyczaju, broń przed nim prezentowali.
Kapitan, długim biegiem zmęczony, stanął przed frontem, wyjął pałasz z pochwy, spojrzał, chciał zgromić żołnierzy, ale słów mu zabrakło.
Nim wyrzekł słowo, z przedniego szeregu wybiegło czterech młodych oficerów, między nimi najmłodszy, ten sam, który Leona porwał; ten ostatni rzekł:
— Witaj, kapitanie! W dobrej chwili przybywasz. Razem pojedziemy do Kolumbji. Nie namyślaj się długo, zdecyduj się odrazu. Konia twego za uzdę gwałtem pociągniem za sobą. Wiemy, że poszedłbyś