Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/124

Ta strona została przepisana.

z radością, ale wstydu się boisz, abyśmy nie poginęli. Dlatego też cię siłą zabierzemy. Ale lepiej będzie, jeżeli sam się zgodzisz przystąpić do nas! Wtedy każdemu, który ośmieliłby się dotknąć uzdy, możesz rękę uciąć. Oto ja jestem pierwszy, który się na to odważam. Zrań mnie… nie lękaj się, kapitanie.
Tu podoficer zbliżył się do uzdy konia kapitana, gdy nagle stary wachmistrz skoczył między nich, schwycił konia za uzdę i zerwał mu ją z pyska. Koń nie poruszył nawet głową. Kapitan długo patrzył to na jednych, to na drugich, a pałasz chwiał mu się w ręku.
Za nim osierocona luba, przed nim ojczyzna za górami. Dwie pokusy walczyły w jego sercu.
Głowę pochylił na piersi. Nagle zabrzmiały trąby i bębny, a na głos tej muzyki zarżał i bić począł kopytami ziemię jego koń wojenny. Kapitan podniósł głowę, błysnął mieczem i z natchnieniem zawołał:
— Naprzód! w imię Boże!
Popędzili wnet i skoczyli w wodę z kapitanem dwaj jeźdźcy, którzy mu konia kierowali i znikły w zimnych falach ich lśniące szyszaki.
— Naprzód! naprzód, ku sinym górom!
Konnica długim szeregiem otacza wodza, rumaki parskają, dzielni rycerze, klaszcząc w ręce, śpiewają pieśń rodzinną.
Na czele jeździec, wódz z ponurą twarzą. Myśli o tem, że wciąż bardziej oddala się od swej lubej i że jej obraz wciąż blednie w jego duszy.
Za kapitanem siedzi Leon z Acapulco, w ręku ma narodową chorągiew, twarz jego płonie radością.