Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/125

Ta strona została przepisana.

Myśl! o tem, że jego postać wciąż wyraźniej przed nim stoi.
Wzburzona fala znów gładka. Odwieczny ciemny las przyjmuje gości, tętent kopyt końskich rozbrzmiewa po nocy.
W dalekich, sinych górach słychać trąbę, czerwone gwiazdy pastuszych ognisk promienieją zdala.
Naprzód! naprzód!

III

Rok minął. Na szańcach Acapulco wokół ognia strażniczego trzynastu kreolów czuwa na warcie. Złożywszy nogi na krzyż, siedzą na ziemi, trzymając na ramieniu długie muszkiety. Jeden z nich gra i śpiewa na mandolinie ponurą pieśń murzyńską, a śpiewa tak głośno, że echo po dalekiej pustyni się rozchodzi.
Nagle dał się słyszeć zdała turkot wozu i wesołe okrzyki. Jeden z żołnierzy wiózł na zrabowanym wozie jakąś beczkę. Jeden tylko koń wóz ten ciągnął. Kreole zdaleka towarzysza poznali i radośnie go powitali.
— Coś przywiózł, Pablo? — pytano go wokół.
— Palmowego wina, więcej niż trzeba. Bezpłatnie zabrałem je rozbójnikowi hiszpańskiemu. Wychodził z piwnicy, chciał mi z przed nosa wino ściągnąć, ale mu stanął na drodze, on więc siadł na jednego konia, a ja na drugim tu przyjechałem.
— Nie zabiłeś go?
— Był już prawie zabity. Pół twarzy miał odsiekanej, jednego oka mu brakło, jedną nawet miał rękę. Była to tylko połowa człowieka.