Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Kreole głośnym śmiechem wybuchnęli na ten dowcip i wnet zdjęli z wozu beczkę i zaczęli bić w czop koło ognia.
Na dnie beczki kredą napisane były słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia“.
— Niech żyje długie lata! — wołali kreole. Wypijmy wina palmowego za zdrowie tego, który nam je chciał zabrać.
Pili zatem, śpiewając i weseląc się, ile mogli.
O północy straż ujrzała jakiegoś człowieka. Biegł po wałach, lecz niedaleko warty stanął, nie mogąc ze zmęczenia się poruszać.
— Kto jesteś? dokąd idziesz? — pytali żołnierze, zeskakując z miejsca.
— Dajcie trochę wina — błagał zmęczony przybysz. — Jam żołnierz kreolski, uciekłem z obozu Leona z Acapulco. Dajcie pić, bo umrę.
Przybysz był to młody, blady chłopiec. Dlugo pił z beczki, poczem bojaźliwie powtórzył:
— Uciekłem z rąk Leona z Acapulco.
— Któż to jest?
Nie słyszeliście o Leonie z Acapulco? — pytał zbieg, zdziwiony.
— Przybywamy teraz z Boliwji, nie wiemy. Co to za djabeł?
Dobrześ go nazwał djabłem. Nie może to być człowiek. Zginąłby, nim się urodził.
— Mówże coś o nim, może go znamy.
— Trudno powiedzieć, co to za człowiek. Nie będziecie mieli jednej spokojnej godziny, gdy się o nim dowiecie. W jednym dniu, w Jednej chwili umie on