Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/127

Ta strona została przepisana.

być w dwu miejscach w czasie bitwy i zawsze tam, gdzie największy ogień, a jednak żadna kula go nie trafi. Ach! jak mocne wasze wino palmowe, głowa mi ciąży!
— Pij więcej, wnet przyjdziesz do siebie. Mów dalej.
— Nocą rabuje zapadłe wioski, a gdy dzieci wasze śpią, podpala wieś w dziesięciu miejscach, a gdy powrócicie do domu, ujrzycie na ścianach czarnemi literami wypisane słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia. Ach! w głowie mojej gore! Pragnę! nie dawajcie mi więcej wina, dajcie wody!
— Mów, jak wygląda? Gdy ujrzymy go, skończy się jego sława!
— Pod Santa Cruz widziałem, jak pędził po płomieniejących ulicach, mordując tych, co uciekać chcieli. Stanął na palącym się dachu, myślałem, że zginie, ale wyszedł cało. Gdyśmy obozowali w Kolumbji, bataljon hiszpański przepłynął wodę, a na czele jego biegła jakaś potworna, półżywa, istota, o jednym policzku, o jednem oku, o jednej ręce, istota, która morduje, pustoszy i pali. — „Jam jest Leon z Acapulco“! — wołał strasznym głosem. Krew mi w żyłach zamarzła. — O przekleństwo! Teraz krew mi taje, teraz pożar, teraz piekło jest we mnie!
Kreole, bladzi, spoglądali na siebie, pokazując mówiącemu beczkę i napisane na dnie wyrazy.
— O przepadnijcie! Cóżeście mi dali? To wino jest zatrute.
To rzekłszy, upadł i w jękach skonał. Pozostali przy życiu kreole w szalonym gniewie, rzucili się na