Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/128

Ta strona została przepisana.

towarzysza, który wino im przyniósł, i zaraz go porąbali mieczem; później, rozbiegłszy się po wałach, tu lub tam grób znaleźli, umierając kolejno z przekleństwem na ustach. Najsilniejsi rankiem pomarli, życie i śmierć przeklinając.

IV

Rok już minął, a na dwóch wieżach Acapulco wciąż powiewa chorągiew kreolów. Wielokrotnie oblegali Hiszpanie potężne szańce, a zawsze napróżno.
W długich walkach zginął kwiat rycerstwa, okoliczne wsie i miasto spustoszone. Acapulco jedno stoi, urągając szturmom i napadom. Pewnego wiosennego poranku niespodzianie jakiś niewielki bataljon stanął pod szańcami, dwukrotnie ledwie większy od garnizonu fortecznego. Po większej części byli to żołnierze gwardji narodowej.
Kreole z uśmiechem stali na wałach. Znali oni z dawniejszych bitew gwardję narodową. Mała jej cząstka, która pozostała, ledwie ślady wojennej sławy miała na sobie. Byli pewni zwycięstwa.
Lecz ci gwardziści nie byli to szczęśliwi ludzie, którzy, idąc na wojnę, w spokojnej ojczystej ziemi pozostawili domowe ogniska, tęskniące rodziny, których, gdy powrócą, czeka radość i długie życie, których po wojnie uścisną kochające ramiona i powita niewinny szczebiot drobnych dzieci.
Byli to zrozpaczeni, których zgliszcza czekały tylko na miejscu chat rodzinnych i bolesne wspomnienie, zamiast minionego szczęścia. Zaledwie znalazłby się