Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/129

Ta strona została przepisana.

między nimi taki, który żałoby po kim nie nosił, taki, któremu został krewny ktoś na świecie.
Przeciw zemście takich zrozpaczonych żadne szańce nie pomogą.
Zawrzała walka. Jęk ludzi miesza się w szalony orkan z hukiem armatnim.
Ojcowie rodzin umarłych walczą.
Wszyscy szturmujący byli to prawie starcy, którzy pół wieku już przechodzili. Śmierć im nie straszna; bo żyć poco nie mają.
Na czele ich idzie człowiek krwawy, a w ręku trzyma okropny sztandar. Okropniejszą jest jeszcze jego twarz i postać. Jedną ma tylko rękę, jedno oko. Podwójnie siekał każdego kreola, podwójnie go widział. Jedyną ręką płaci teraz do ostatniej kropli krwi za tę rękę, co mu ją odcięto. Patrzcie, jak ściele śmierć naokoło.
Wysokie są mury twierdzy, ale zemsta ma skrzydła; straszne są paszcze armatnie, ale zemsta nie widzi niebezpieczeństw.
— Tam, za szańcem, stoi mój dom rodzinny, podpalić go, w popiół obrócić! — woła dowódca gromkim głosem. Tam mieszka zabójca mej rodziny! Miecz mu! Niech zginie!
Szańce zdobyte… I oto ujrzał Leon przed sobą upragnionego wroga-Basilisca.
Dzika radość zabłysła mu w oczach, zgalwanizowana twarz jego drgnęła gwałtownie i krzyknął głosem nieludzkim:
— Oto jesteś! Szukałem ciebie! Od roku jesteś ciągle w mych modlitwach. Poznajesz mnie, Basilisco!