Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Przepadnij z oczu mych w tym momencie,
Zgiń — jako mara. Ja ci tak każę!
Krzyknę, a wnet się szereg ukaże,
Co cię rozszarpie! Przysięgam święcie.

Służba, na pomoc! Czy tej kobiety
Nikt nie wypędzi? Wpoprzek jej drogi
Stańcie! A wygnać ją za te progi!
Hejże, mołodce, hej — na bagnety!

Nędzni! Broń wasza jestże tak biedną,
Że tej nie zdoła zabić podwiki?
Małoż to wasze czyniły sztyki?
Rady nie dacie sobie z tą jedną?

Dajcie mi w rękę broń. Ja ją sam
Zabiję! Mam tu kul dobrych sześć.
Sześć razy umrze. Na cara cześć!
Raz-dwa-trzy-cztery… Ha, próżno gram!“

Każdy strzał, chociaż w widmo ugodzi —
To nowa rana, co się zakrwawia,
To nowa rana, która przemawia:
Widmo nie znika, widmo podchodzi.

Padł na kolana, blady jak chusta —
„Litości! Nie patrz na mnie tak krwawo —
I nie wyciągaj ręki swej, zjawo!
O, niech przemówią nieme twe usta.

Mów! Choć przeklinaj! Rzuć we mnie lęki —
A w piersi miecz mój skieruj mi własny —
Przebij mnie! Tylko swej białej — jasnej —
Ty nie wyciągaj już ku mnie ręki.