Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Gdyby ten okręt miał dar ludzkiej mowy! A jednak powiedział niejedną tajemnicę.
Muszle tkwiły całą masą na lewej stronie okrętu. Zapewne wpadł na ławę piaszczystą i — nim wyzwolił się, dzięki falom — muszle się poprzyczepiały u jego boku. Był to rodzaj pokrewny ostrygom, które się żywią roślinami morskiemi. Cóż stąd wynika? Oto na drodze, którą płynął statek, istnieją muszle i rośliny morskie. Innemi słowy, morze tam nigdy nie zamarza.
Jeszcze jedną tajemnicę odkrył zabłąkany okręt. Na jego pokładzie było gniazdo, w którem siedziała bocianica z dwojgiem piskląt. Ptaki te były całe różne od naszych i wogóle od wszystkich, znanych dotychczas, bocianów: miały pierze i czub barwy jasnobłękitnej.
Gdy samica ujrzała ludzi obcych, którzy weszli na pokład jej statku, porwała nagle jedno z bocianiąt i poleciała z niem wgórę. Któryś z żeglarzy chciał do niej strzelać, ale kapitan nie pozwolił. Ptak leciał w powietrzu daleko szybciej, niż nasze bociany, i robił koło dziewięćdziesięciu metrów na minutę czyli dwadzieścia siedem mil na godzinę.
Pozostałym ptakiem zajęli się marynarze, ale mały bocianek nie chciał z ich ręki przyjmować pokarmu. Po upływie trzydziestu godzin matka powróciła. Przez ten czas okręt, wraz ze statkiem, który go holował, przez tyleż niemal godzin płynął na południe. Ptak więc — po należytem obrachowaniu drogi statku — musiał przebyć siedemset osiemdziesiąt mil, zanim zdołał powrócić z najbliższego kontynentu.
Że zaś stanął na kontynencie — tego dowodem