Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/142

Ta strona została przepisana.

gle podskoczył o 10°. Przedsmak triumfu natchnął ich nową siłą. Nie chcieli znać odpoczynku, nie wytchnęli na chwilę, ale dążyli wciąż naprzód. Termometr wznosił się coraz wyżej, aż wreszcie doszedł do zera.
Tu już było ciepło. Skały, na których stoją, są jeszcze lodem, ale to, co się przed nimi roztacza, to morze, otwarte morze!
I jakby na powitanie odważnych, wznosi się na niebie, barwna purpurą, zorza północna; dokoła wielkiej, ciemnej kopuły rozpryskują się żółte i różowe snopy światła, niby u wielkiego czarnego koła świetlane szprychy; u wierzchołka przecinają one sklepienie niebios i oczom podróżników ukazuje się widok, do którego wzdychali, ale którego nie umieli sobie wyobrazić.
Przed nimi roztacza się morze na trzy tysiące mil kwadratowych. Jak daleko sięga ich oko, morze jest czyste, otwarte i wolne od lodów. W pośrodku, gdzie odbija ciemne jądro zorzy północnej, jest stalowo-modre, dokoła zaś pływa w falach różowego światła…
Morze to, ponad któtem stanęli Kane i jego towarzysze, opasane było dokoła wielkim kręgiem lodowców. Wszędzie skały lodowe, wysokie na sto pięćdziesiąt do stu osiemdziesięciu metrów, ozłocone cudownem światłem zorzy.
Pięćdziesiąt sześć godzin podróżnicy czekali na tym morskim brzegu, przez pięćdziesiąt sześć godzin czuli powiew ciepłego wiatru, co wiał od północnego bieguna i zmuszał skały lodowe cofać się zwolna, ale nieprzeparcie. Z tym wiatrem nie nadpływał im od północy ani kawałek lodu, a więc tam jest świat żyjący, tam jest ciepło.
Ale czemu w swych łodziach nie puścili się oni