Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/16

Ta strona została przepisana.

mądrze i uczenie obliczali jaką korzyść państwo na tem odnieść może.
Gdy już tablice Hannona stały przed ołtarzem, nazajutrz wezwał go starosta do swego domu, który zbudował na małej wysepce, miedzy dwoma portami miasta, naprzeciw wrót słoniowych.
Kartago miała wówczas sześćdziesiąt dwie bramy i pięćdziesiąt tysięcy sześćset mieszkańców; trzydzieści murów ochronnych otaczało półkolem miasto nad brzegiem morza, kopuły pałaców lśniły od złota, a nad dworcami unosiły się szczyty świątyń, których ściany były z czarnego marmuru, kolumny z alabastru, kapitele słupów ze srebra, a na dachu złoty bocian o czworgu srebrnych skrzydłach.
Kiedy Hannona archont jeden prowadził przez krwawy most, lśniący od żywicy, którą był wysmarowany, stanęli wpośrodku pod kolumną Baaitis i spojrzeli przed siebie na imponujące ulice miasta, na place obszerne, któremi przebiegały tłumy pracowitego ludu. Całe stado słoni prowadzono w drogę, a na potężnych ich grzbietach leżały wory olbrzymie i stały śmiałe wieżyce.
— Spojrzyj, Hannonie! Czyś widział w twych dalekich podróżach miasto, lepiej zabudowane, więcej zaludnione?
— Widziałam większe — odrzekł marynarz.
— Czy nie czułbyś boleści, gdyby się te pałace rozpadły w ruinę i gdyby, zamiast tłumu ludu, zamieszkały tu węże i nietoperze i gdyby przyszedł tu jaki obcy człowiek, nieznający imienia Kartaginy, I zapytał: — „Cóż to jest? któż co wie o tem?“