Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/161

Ta strona została przepisana.

i coraz bardziej je naciska. Nasz grunt zapada się coraz głąbiej. Azja Środkowa dziś już znacznie niżej leży od powierzchni oceanu Spokojnego, tylko strome jej brzegi bronią jej jeszcze od zalania i obliczono już, że za dziesięć tysięcy lat ostatnie góry Francji wznosić się będą, jako wyspy, z głębi morza Śródziemnego. Niedoskonały rodzaj ludzki, co znany dziś świat zaludnia, coraz bardziej party w strefy gorące, tam będzie się skupiał i cisnął i gdy wówczas staczać pocznie boje o ostatniej ziemi kawałek, sam się wzajem wytępi.
Franklin, Kane, Makintosh, Kennedy i inni śmiali żeglarze, co wypłynęli poto, by przez lodowce przedrzeć się do przeczuwanego nowego świata, obrachowali, że ten podwójny pas lodowy zczasem tak nas ściśnie i wyprze z powierzchni ziemi, jak niegdyś inna jakaś katastrofa wyparła świat mamutów. My zaś nie możemy przedrzeć się przez pas lodowców i wkroczyć do państwa magnetycznego.
Czy tamci mieszkańcy wiedzą co o nas?
Zdaje się, że wiedzą.
Jakże jednak mogą o tem wiedzieć, skoro nigdy nikt z nich nie był u nas.
Znowu przez elektro–magnetyzm.
Gdyby przed pięćdziesięciu laty ktoś był powiedział, że przyjdzie czas, w którym mowę tronową, o dwunastej w południe wypowiedzianą w Londynie, tegoż samego dnia o drugiej w południe, słowo w słowo, czytać będą w Peszcie, Petersburgu, Konstantynopolu, a tegoż samego dnia jeszcze z tamtej strony oceanu, w Ameryce, temu powiedzianoby: — „Szaleniec z ciebie!“
A gdyby ktoś przed trzydziestu laty był powiedział, że wynalezionym zostanie aparat, w który, gdy