Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/162

Ta strona została przepisana.

się włoży arcydzieło Benevenuta Celini, owoc jego półrocznej pracy, po chwili wyjmuje się kopję, tak podobną do oryginału, że z trudnością przyjdzie je od siebie odróżnić, to poprostu powiedzianoby mu: — „Bredzisz!“
A jednak to wszystko dziś już istnieje. Elektro–magnetyzm dokonywa cudów.
Nie miałżeby ten elektro-magnetyzm równie potężnego wywierać wpływu na mózg ludzki, jak go wywierają miedź i cynk… Czyż w mózgu, przejętym jego siłą, nie może zabłysnąć nagle samowiedza istnienia innej części świata? Czy nie może on wywoływać na nim galwanoplastycznego jej odbicia?
— „Szaleniec z ciebie!“ — zawołają jedni. — „Bredzisz!“ — powiedzą drudzy. Wołajcie tak, wołajcie, panowie i panie!
Skoro więc nasi pokrewni wyższego rodzaju znają nas tak dobrze, dlaczegóż do nas nie zejdą? Im przecież nie jest przeszkodą pas lodowców, boć oni umieją wzlatywać w powietrze. Czemuż więc nie zlecą do nas, czemu nas nie podbiją pod swe panowanie?…
Bo my im się nanic przydać nie możemy.
Cóż oni poczęliby z nami? Co robiliby z naszą krwią zatrutą, w której tkwi posiew wszystkich chorób, co z naszemi spaczonemi pojęciami, z naszą wstrętną nienawiścią rasową, co robiliby z chciwą żądzą złota, z naszą egoistyczną miłością, naszą śmieszną pychą, naszą szaloną modą, z fanatyzmem naszych religij, z wieżą Babel naszych różnorodnych języków, z miljonami uprzywilejowanych morderców, z naszemi ludami, które stoją wiecznie pod bronią, z naszą nagą nędzą, z naszem rozrzutnem bogactwem, z naszym ciemnym ludem, z sanhedrynem naszych zarozumiałych uczonych, z ohydą naszych krwawych