Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/17

Ta strona została przepisana.

— Pewnie, byłaby to szkoda.
— A gdyby tak powiedział: — „Oto było tu niegdyś miasto, władające połową świata, miasto, którego upadek zaczyna się od chwili, gdy powrócił doń z dalekiej podróży żeglarz, zwany Hannonem.“ Czy i wtedybyś go żałował?
— Niechaj bogowie mnie bronią.
— Zatem zważaj na usta swoje, abyś wiedział, co przed radą masz mówić.
Wkrótce byli w senacie. Starsi miasta siedzieli pod ścianami, a najstarszy senator Hiercos, z siwą, po pas długą, brodą, trzymał w ramionach wielkie marmurowe tablice, na których Hannon czyny swoje opisał.
— Hannonie! — rzekł najstarszy do marynarza — długo byłeś wdali od ojczyzny, czekaliśmy cię i nie wracałeś. Tutaj jest twój pałac, tu skarby twoje, twój bogaty ogród, twoja ojcowizna, tu twoja piękna żona, twoje miłe niewolnice, a jednak tyś umiał być tak długi czas woddali. Czy prawdą jest to, coś na tych marmurowych tablicach napisał?
— Prawdą jest, nie wymysłem.
— Czy prawdą jest, że, pchnięty burzą ku południowi, odkryłeś cześć świata większą, niż wszystkie, znane dotąd, części świata razem?
— Takem napisał, tak jest.
— Czy prawdą jest, że tam zima ciepła, jak u nas wiosna, trawa tak wysoka, jak u nas drzewo, zwierzę tak rozumne, jak u nas człowiek?
— Zaprawdę, tak.
— Czy prawdą jest, że tam kobieta piękniejsza,