Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/24

Ta strona została przepisana.

Starcy i kapłani, gniewnie nań spoglądając, zaprowadzili go do świątyni Renafana, boga wojny, który stał na słupie miedzianym, a sam był wykuty z żelaza; pod nogami gromadą leżały miecze, tarcze I triumfalne bitew łupy, które wojownicy kartagińscy na wrogach swych zdobyli i rostra okrętów, które na morzu nieprzyjaciołom zabrali — i które u nóg Renafana składano.
— Spójrz! jeśliś nie kląkł przed miłością, przed bogactwem, klęknij przed tym bogiem, który daje sławę — największe szczęście prawdziwego męża.
Ale Bar Noemi, śmiało spojrzawszy w puste oczy bożka, zuchwale odparł:
— Jeden jest Bóg! Wszechmogący Jehowa!
Zaprowadzili go więc do podziemnej świątyni potężnego boga piekieł, Baala, który w wieczystym ogniu panuje i rozdaje kary i cierpienia na tym, oraz na tamtym świecie. Tu pokazano cudzoziemcowi nieforemnego bałwana o czerwonej niesytej piersi, która codziennie krwawą ludzką ofiarą karmić się musiała. Wkońcu pokazali mu i ofiarę samą. Silnego i rosłego mężczyznę wtrącono w paszczę bezlitosnego boga i z nozdrzy wybiegł dym ciemny, a ginąca ofiara w jego pustem wnętrzu tak wyła, jakby szatan wrzaski swe czynił, a tak powoli cichła, jak dziki zwierz, gdy głod zaspakaja i wreszcie się nasyca.
— Bar Noemi! — mówili starcy. — Przed tobą wrota śmierci, mów!
Młody cudzoziemiec, pełen odrazy, podniósł oczy ku niebu, które było tak czyste, jak wieczne Boga siedlisko, i, nieporuszony, mówił: