Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/29

Ta strona została przepisana.

ogrodów o złotych jabłkach, porywali oni tych, co płynęli u ich brzegów, tak, że dziewicom z pod gór Atlasu niebezpieczniej było patrzeć w tą stronę, niżli słuchać śpiewu Syren lub żeglować u przeklętych koralowych wysp Scylji. Ostatni port afrykański bardziej przerażał żeglarza, niżli szatan piekieł i śmierć — dwa zabójcze anioły ówczesne.
Żeglarze Bar Noemiego z radością weszli na maszty, aby lepiej ujrzeć szczęśliwą obiecaną ziemię, która co chwila była bliższą. Już barwić się poczęły brzegi, już na sinych górach widać było ciemną zieleń lasów, już jaśniały łąki, pokryte wysoką trawą i otoczone szkarłatem gajów migdałowych, a storczyki ogniste i błękitne bujały się na długich gałęziach; już widać było dym chat gościnnych — gdy nagle w południowej stronie nieba pokazał się czarny obłok i w chwilę potem zaciemnił słońce i całe morze kolor zmieniło.
Jakąś ponurą, ciemnozieloną barwą igrały fale, góry Atlasu zszarzały, brzegi wciąż we mgle się rozpływały, wciąż znikały i nagle, jakby z chmur, na niebiosach wybiegłe, całe powietrze napełniły białe ptaki o czarnych skrzydłach, ptaki, których żywiołem jest burza, które huraganem oddychają i w nieznanych przestrzeniach morskich wyprzedzają okręty, ku przerażeniu żeglarzy, złowróżbną przepowiednią zguby i nieraz z przeraźliwym świergotem oblatują okręt naokoło, niby śpiewając pieśń pogrzebową.
Bar Noemi zwinął jedyny żagiel, pocałował piękną żonę, a później każdego z żeglarzy, którym nic nie pozostało, jak paść na kolana przed cudotwór-