Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/30

Ta strona została przepisana.

czym Bogiem i gromką pieśnią zagłuszyć ryk fal morskich:
„W Tobie, o Panie! jest nadzieja nasza!”
Ryk fal morskich, wycie wichru stało się silniejsze; pieśń opuszczonych osłabła; zahuczał piorun, głusząc całą wrzawę żywiołów i przebiegając morze z końca w koniec, noc bezpromienna czarnością pokryła niebiosa i morze, tylko błyskawice, jak pochodnie, na okamgnienie rozjaśniały przestrzenie.
Na dalekim widnokręgu za każdą błyskawicą wyłaniała się z morza czarna wstęga gór Atlasu, niby potwór we śnie ujrzany — a tu po spienionych grzbietach bałwanów morskich mknie słaba łupina orzechowa — mała łódka drewniana, z którą wicher igrać się zdaje, a w której dwustu siedzi z tego nędznego tłumu robaków, co się zowią panami natury.
Szum wichru rośnie a rośnie.
Po ciemnym dniu ciemniejsza jeszcze noc nadchodzi. Załoga coraz bliższą się czuła gór Atlasu i ściskała Bar Noemiego. Jeszcze chwila a wszyscy będą u brzegu.
Ustały błyskawice i nastąpiły godziny mroku zupełnego. Wicher rzucał okrętem, chwile śmiertelnej trwogi przepływały, jak wieczność, a gdy po długim czasie znów firmament przecięła wstęga ognista, nieszczęśliwi żeglarze nie ujrzeli już gór Atlasu. Wypłynęli już na morze Atlantyckie.
— Jeden jest Bóg, Jehowa Bóg!
Trwoga śmierci przypomniała im Pana, ale w nieskończonej wrzawie skłóconych żywiołów nowe niebezpieczeństwa oszołomiły ich zupełnie.