Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/36

Ta strona została przepisana.

z weselną suknią niewieścią. Kropią wody rzecznej, wodą morską przesiąkły koszyk pszenicy — oto, co od swojej załogi otrzymał Bar Noemi.
Z niezliczonych skarbów, trzy tylko wziął ze sobą: arkę przymierza z zakonem bożym, wierną, kochaną Byssenję i miecz swój miły, stalowy.
Kiedy Bar Naemi na łódź wstąpił, krzyknięto za nim: — „Jehowa z tobą!“ — On zaś smutnie opuszczał okręt, z którego schodził, jako ostatni człowiek sprawiedliwy i coraz bardziej oddalał się odeń, i coraz bardziej samotniał w tych przestrzeniach.
Nagle ujrzał, jak okręt chwiać się poczyna i kołysze się coraz bardziej i fale na jego pokład wpadają i wreszcie w wodzie się pogrąża. Wiatr zachodni pozwolił Bar Noemiemu usłyszeć ostatni krzyk przerażenia załogi, ginącej w morzu.
Teraz on i Byssenja byli sami tylko na nieznanych wodach. Ale niedługo byli sami. Brzmi śpiew ptaka na wysokościach i oto z błękitów spada cudnie zabarwiony gołąb, ten sam, który u brzegów Afryki okręt odwiedził, i ufnie siada spocząć na wierzchołku maleńkiego masztu.
I on był wichrem zagnany. Złotozielone jego pióra oblane były wodą, a czerwony dzióbek otwierał się, smutnie turkając. Kiedy znajomych poznał, siadł Bar Noemiemu na ręce, później Byssenji na ramieniu, a gdy oni mu dawali pszenicy, nie jadł, ale uderzał w nią dzióbkiem, wreszcie w powietrze uleciał.
— Idę za tobą, boski posłańcze! — mówił Bar Noemi, pełen ufności i, złożywszy żagiel ku wiatrowi,