Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/37

Ta strona została przepisana.

skierował łódź w tę stronę, dokąd gołąb pofrunął.
Przewodnik niebieski nigdy nie znikał z oczów. Kiedy łódka nie mogła zdążyć za jego lotem, gołąb oglądał się i czekał. Na noc siadł znowu na wierzchołku masztu, a wczesnym rankiem leciał przed nimi w niezmiennym kierunku.
Trzy dni i trzy noce żeglarz płynął za gołębiem. Czwartego dnia o świcie wesoło siadł gołąb na łonie Byssenji, wziął z jej ręki trochę pszenicy, wzleciał i więcej widać go nie było, jeszcze raz się pokazał na krańcu widnokręgu i zniknął.
Na czwartą noc samotny już podróżował żeglarz z oblubienicą; słaba kobieta, złożywszy głowę na łonie męża, niby na łożu wygodnem, zasnęła na morzu bezbrzeżnem.
Ale Bar Noemi usnąć nie mógł. W sercu żeglarza bić poczęły jakieś niepojęte przeczucia, jakieś tajemnicze a potężne myśli, których pochodzenia wyjaśnić sobie nie umiał. Czyżby miał ujrzeć te zielone krainy szczęścia, o których marzą wszyscy ludzie w smutnych krajach północy? Czyż miał zawołać w niezgłębionej radości: — Oto jest! Oto jest! Oto mój cel!
Zorza ozłaca swemi promieniami niebiosa i mórz powierzchnię i oto, z pośród tych złotych promieni niebios i morza, wyłaniają się błękitne gór wierzchołki na firmamencie, a wschodzące słońce purpurowemi barwy je maluje.
— Jeden jest Pan! jeden jest Bóg! — zawołał Bar Noemi, podnosząc ku niebu dziękczynne dłonie, a Byssenja z nim razem klękła przed arką przy-