Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/43

Ta strona została przepisana.

ni ze śmiertelnymi i, całując ziemię, tęsknoty pełnym głosem zaśpiewał psalm dziękczynny:

 
„W Tobie, o Panie! moja ufność leży,
Boś Ty był i Tyś jest prawdziwym Bogiem
I będziesz Bogiem prawdziwym na wieki!“

Na ten dźwięk podniósł bezkształtną głowę, ukryty w trawie, potwór i, leniwie ruszając grzbietem, zagrzmiał okropnem wyciem, które było raczej podobne do ryku ranionej bestji, niż do przerażającego grzmotu.
Bar Noemi wyjął szablę i serce w nim zadrżało, kiedy ujrzał tę okropną głowę, podnoszącą się wpośród trzciny; ale wnet opuścił miecz i uścisnął czule Byssenję, która bojaźliwie złożyła głowę na jego piersi, i uspakajał ją, mówiąc:
— Nie lękaj się! Zwierz ten ma zęby czarne i tępe, to jest stworzenie roślinożerne. Człowieka nie napada. W Mizraimie (w Egipcie), w wielkich jeziorach, widziałem podobne potwory, które tam zowią behemotami. Tylko nie są tak ogromne.
Człowiek, będący na drzewie, usłyszał głos przybyszów; rzuciwszy parę orzechów kokosowych na grzbiet megatherion, zeszedł z palmy i ruszył ku nim.
Megatherion, zadowolone, że tak wiele łupów przed niem leży, szybko poczęło czarnemi zębami łamać twarde orzechy, niby ziarna pszeniczne.
Człowiek jeszcze parę orzechów rzucił potworowi — który, rozdziawiwszy mordę, chwytał je w locie, jak to robią czajki, kiedy matka je karmi — a potem począł ku Bar Noemiemu się zbliżać.