Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Była to postać godna pożałowania. Ani jednego włosa nie miał na czaszce, ani na brodzie; twarz miała jakiś chorobliwy odcień carnej barwy, rysy były chude, kolana chwiejne, klatka piersiowa wklęsła, plecy zgarbione. Był gorący dzień wiosenny, a on w bramowanej odzieży zdawał się marznąć.
Podziw Bar Noemiego urósł, gdy obcy, na drugim końcu ziemi, odezwał się doń łamaną, ale zrozumiałą mową kartagińską:
— Czy wy z Kartaginy jesteście?
Bar Noemi z rozkoszą słuchał w tej oddalonej części świata dźwięków rodzinnej mowy.
— Jesteśmy z Kartaginy — odrzekł. — Okręt nasz rozbił się na drodze. Ale ty skąd jesteś i kto jesteś, że naszą mowę znasz tak dobrze?
Obcy człowiek, drżący z zimna przy czterdziestostopniowem cieple, zawinął się mocniej w bawełniany płaszcz, na którym wyhaftowane były złote i srebrne kwiaty, i jeszcze bliżej przystąpił do przybyszów. Zdaleka trudno mu było mówić, gdyż głos jego był zbyt słaby, aby mógł czynić to bez męczącego wysiłku.
— Jeżeli z Kartaginy przybywacie, toście pewno słyszeli o tablicach Hannona, na których opisaną jest ta ziemia; bo, chociaż pod karą śmierci zakazano o tem wspominać, to jednak pewno wszyscy kartagińczycy o tem wiedzą. Tysiące ludzi już przypływało z brzegów Afryki na Szczęśliwą wyspę, jak Hannon nazwał tę ziemię.
— Ach, więc jestem na Szczęśliwej wyspie?! —